Styczeń 2016
Standardowa trasa – 45 minut metrobusem, przebijam się przez 1/17 miasta, przepycham się między tłumem Stambulczyków i turystów, wychodzę na świeże powietrze, bucha we mnie zapach spalin z przejeżdżającej ciężarówki, wpada na mnie przerażona kobieta, która nie wie dokąd iść i gdzie stoją taksówki. Tłumaczę jej trasę i odchodzę. Z daleka słychać okrzyki sprzedawców simitów. “Buyurun, buyurun! Simit! Bir lira!”. Zjadłabym, na simita zawsze znajdzie się miejsce w żołądku. Przeszukuję kieszenie, w końcu portfel. Drobnych brak, czyli sytuacja rozwiązała się sama. To nawet lepiej, bo słoneczna pogoda w każdej chwili może się zmienić, a nad Bosforem może to oznaczać tylko jedno – wicher i możliwy deszcz. Idę na przystanek. Po roku zdążyłam zapomnieć numer autobusu. Pięknie. Na szczęście sprawa nie jest skomplikowana, bo wysiadać będę na ostatnim przystanku Rumeli Hisarüstü. Później czeka mnie spacer. Plac Mecidiyeköy jest w remoncie, więc ciężko wypatrzyć nadjeżdżające autobusy. Niektóre wyjeżdżają zza pleców, inne spod wiaduktu, a kolejne zza blaszanego płotu. Z każdej strony coś się dzieje, więc biegam między pojazdami ustawiającymi się jeden za drugim w trzech rzędach i szukam swojego 59R. Nadjeżdża po 10 minutach.
Wsiadam pierwsza, Istanbulkart do czytnika i można jechać. A właściwie to spać. Oprócz wożenia z jednego punktu do drugiego komunikacja miejska w Stambule ma jeszcze jedną funkcję – mobilną noclegownię. Albo jesteś na tyle przyzwyczajony, że budzisz się automatycznie w odpowiednim miejscu, albo budzi cię szarpanie kierowcy na pętli. Mnie Stambuł już zaprogramował, więc bez obaw zamykam oczy. Budzę się przy Uniwersytecie Bosforskim akurat w miejscu, gdzie widać szerokie zakole cieśniny. Wyjątkowo piękny widok. I z takim właśnie widokiem studenci-szczęściarze każdego dnia rozpoczynają naukę. Ja codziennie widziałam lotnisko i kraty w oknach. Wysiadam w znanym mi doskonale miejscu obok parku i małego placu zabaw. Nad drzewami wychyla się już poteżny, metalowy fragmeny Mostu Mehmeta Zdobywcy. To most numer dwa, chyba trochę bardziej przeze mnie lubiany niż jego starszy brat. Tutaj zimą nie spotkasz tłumu turystów, a latem Bosfor pełen będzie pływających mężczyzn i biegających w kąpielówkach chłopców. Pań raczej brak.
Kieruję się do parku. Wiem, że gdzieś tam były schodki i (chyba) restauracja. Pierwsza ścieżka wpakowuje mnie po kolana w błoto. Przy drugiej wpadam na grupę pijących studentów. Dopiero przy trzeciej znajduję TO miejsce. Jesteśmy tam w piątkę – ja, dwóch starszych panów rozmawiających o polityce i para z kijem do selfie. I wszyscy zajmują najlepsze miejsca. Zdjęć nie będzie. Czekam aż wszyscy sobie pójdą. Niestety festiwal selfie trwa w najlepsze. Tylko zapełniona karta pamięci może mnie uratować.
Rumeli Hisarüstü wybrałam nie bez powodu – uwielbiam patrzeć na Bosfor, uwielbiam oglądać malutkie samochodziki przejeżdżające przez poteżny most spinający dwa kontynenty i uwielbiam Rumeli Hisarı. Schodzę więc w dół. Mijam bazar, droga jest tu bardzo stroma, więc co dwa kroki ześlizguję się po kamieniach i tracę równowagę. Nie pomagają mi też psy, które warczą i złowrogo spoglądają na mnie przez szpary ogrodzeń. W końcu skręcam w złą uliczkę i do twierdzy dochodzę z zupełnie innej strony. Nie zawracam jednak i idę dalej, aż do bramy uniwersytetu. A stamtąd mam już tylko kilka kroków do ciśniny, więc przyspieszam kroku, żeby jak najszybciej dotrzeć do celu mojego wyjazdu.
Kocham to miejsce.
Podobał Ci się ten wpis? Będzie mi bardzo miło jeżeli podzielisz się nim z innymi lub zostawisz komentarz.
A poza tym:
-
⋅ Przeczytaj resztę wpisów ze Stambułu. Kliknij tutaj!
⋅ Znajdź nocleg w Stambule. Zarezerwuj!
⋅ Zapisz się na newsletter, w którym będziesz otrzymywać najnowsze wpisy i inne informacje. Szczegóły tutaj!
⋅ Śledź fanpage bloga na Facebook’u – to tam znajdziesz bieżące informacje i zdjęcia z podróży. Klik!
⋅ Masz pytanie? Pisz na adres paulina@muchawsieci.com