Mandarynki na zdjęciu tytułowym idealnie odzwieciedlają styczeń w Antalyi! Mimo tego, na trzy dni przed moim przyjazdem miasto przykryte było grubą warstwą śniegu i już szykowałam się na lepienie bałwana i śnieżne zdjęcia nad Morzem Śródziemnym, to jednak natura zrobiła porządek i w przeciągu kilkunastu godzin wszystko stopniało… Zostałam skazana na słońce (zazwyczaj kiedy byłam w hotelu) oraz wichry i ulewy (kiedy akurat chciałam wyjść na spacer lub do restauracji).
Kiedyś już w Antalyi byłam. Nie podobało mi się. Już nawet nie pamiętam dlaczego i dobrze, że puściłam to w niepamięć, bo – uwaga, uwaga – Antalya to fajne miejsce! Nigdy nie byłam tam w samym środku sezonowego zamieszania, ale przełom roku to dobry moment, żeby złapać trochę słońca, skubnąć sobie pomarańczę prosto z drzewa i przemierzyć kilometry wzdłuż morza. A wszystko to w otoczeniu ośnieżonych szczytów i turkusowej wody.
Na tydzień zamieszkałam w dzielnicy Konyaaltı, która okazała się mekką pysznego jedzenia. I tak, z jednego lokalu do drugiego, z pomocą Foursquare, przenosiłam się w poszukiwaniu najtłustszego kajmaku i najbardziej chrupiącego simita. Przy okazji znalazłam ıspanaklı börek (börek ze szpinakiem) za który można umrzeć, mercimek çorbası (zupa soczewicowa), która była najlepszą w moim życiu i iskender kebap, po którym miałam ochotę wylizać talerz. A skoro o jedzeniu mowa, to TUTAJ możecie zobaczyć kilka zdjęć dań, o których napisałam powyżej, a TUTAJ całkiem świeży wpis o dziwactwach kuchni tureckiej.
Do centrum z aparatem wybrałam się w sumie tylko raz. Ten drugi raz się nie liczy, bo wyjechałam poza Antalyę, żeby dostać się do antycznego Side (o tym będzie w kolejnym wpisie). Gdybym była na wakacjach sama, wracałabym do hotelu tylko spać i codziennie z samego rana ruszałabym na „polowanie”. Miałam nawet plan zdobycia pewnego szczytu, zobaczenia wodospadu i wynajęcia samochodu, ale wygrało prowadzanie się po restauracjach, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu oraz… telewizja. A bezmyślne przeskakiwanie po kanałach nie było wcale takie złe, bo doprowadziło mnie do filmu, który od razu znalazł miejsce w moim sercu – Battal Gazi’nin Oğlu. Serial z 1974 roku, który w skrócie można opisać tak: drewniane miecze, cycki, okropne makijaże, brutalne obcinanie członków i keczup grający niesamowitą rolę krwi. Nie będę zdradzać fabuły, bo dzieło to zasługuje na osobny wpis, który powstanie jak tylko uda mi się ściagnąć wszystkie odcinki.
Przyznam się, że przez myśl przeszło mi nawet, że możnaby w tej Antalyi zamieszkać. Bo i miasto duże, po sezonie jest trochę uśpione, ale wszędzie coś się dzieje, mieszkańcy są bardziej wyluzowani niż w Stambule, hotele są, więc i praca sprawniej się znajdzie, nie znam tego rejonu, więc wpisy na bloga produkowałyby się same (taa, jak zwykle), ciepłe morze, ciepła zima, drogo też nie jest i mieszkania stosunkowo tanie. Tak pomyślałam, trochę nawet zaczęłam wprowadzać plan w życie, ale… zobaczymy co z tego wyjdzie :) A tymczasem zobaczcie styczniową Antalyę.