Pisząc te słowa siedzę na kanapie otulona dźwiękami robót prowadzonych pod moim pięknym blokiem. Niby dziewiąte piętro, a hałas taki, jakby burzyli mi ściany w mieszkaniu. Ale niech robią, bo kolejnego dnia bez wody mogę nie znieść. Szczególnie, że miała nastać jesień, a tu psikus i po kilku dniach ochłodzenia powróciła fala upałów.
Zerknęłam rano na datę (normalnie tego nie robię, zazwyczaj nie wiem nawet jaki mamy dzień tygodnia), patrzę i widzę, że dzisiaj mijają dokładnie dwa miesiące od kiedy przeniosłam się do Kairu i rozpoczęłam najbardziej niezaplanowany i nieoczekiwany rozdział swojej ziemskiej tułaczki pt. „życie w Egipcie”. Fanfary! I w tym miejscu spokojnie mogłabym zakończyć ten wywód, bo w porównaniu z pierwszym miesiącem, w drugim nie wydarzyło się nic spektakularnego. Nie wiem jak to się stało, ale gdzieś mi ostatnie tygodnie uciekły. Dlatego dzisiaj będzie trochę przewrotnie, bo opowiem Wam o wszystkich porażkach września i o wszystkich niezrealizowanych pomysłach i planach.
PS Proszę się nie martwić, nie pocieszać, bo październik będzie petardą. Piszę to dnia siódmego, kiedy już ledwo żyję i głowa paruje mi od nadmiaru informacji.
NIE WSZYSTKO LEGALNIE
Moja wiza turystyczna odeszła w zapomnienie. Nie wiem dlaczego będąc na lotnisku kupiłam tę tańszą opcję (ach, tańszą, wypowiedziałam to na głos i już wiemy dlaczego), ale pomyślałam dopiero po fakcie i od miesiąca powinny mnie poszukiwać służby specjalne. Zrobiłam już rozeznanie w terenie, przeczytałam wszystkie wpisy expatek na fejsbuku i doskonale wiem, jak to naprawić, ale przez cały miesiąc nie zrobiłam w tym kierunku nic. Często natomiast o tym rozmawialiśmy, planowaliśmy pójście do urzędu, ale na gadaniu się skończyło. Tak czy inaczej opcje mam dwie: A) Przeczekać kolejny miesiąc, zapłacić karę na lotnisku i polecieć na chwilę do domu. Zrobić test na koronawirusa i wrócić z nim do Egiptu. Kupić droższą wizę i mieć z głowy kolejne trzy miesiące. B) Udać się do władz, złożyć podanie o przedłużenie wizy (należy dołączyć kontrakt wynajmu mieszkania potwierdzony notarialnie, kopie paszportu i wizy oraz zdjęcie), zapłacić karę, zapłacić za przedłużenie wizy.
Kosztowo różnicy dużej nie będzie – mogę zaoszczędzić na teście, ale zapłacę za notariusza, a w obydwu przypadkach i tak płacę karę. Pytanie brzmi czy godzę się na wtykanie mi patyka do nosa? Nie bardzo. Czy chce mi się lecieć do Berlina kisząc się w samolocie w masce przez całą trasę? Niezbyt. Czy przy moich słynnych problemach lotniskowych wierzę w to, że uda mi się wylecieć i wrócić tak, jak zaplanowałam? A nigdy w życiu! Trzeba więc będzie kombinować na miejscu.
PRZAŚNE ROZRYWKI
Tak bardzo chciałam pozwiedzać! Miałam jeździć konno o wschodzie słońca między piramidami (żeby było jasne- o koniach nie wiem nic, więc chodziło bardziej o posiedzenie na koniu w pięknych okolicznościach przyrody), zaplanowałam wjazd na Wieżę Kairską (zamknięta, bo nie ma nikogo do obsługi znajdującej się na szczycie obrotowej restauracji), chciałam zobaczyć na własne oczy maskę Tutanchamona w Muzeum Kairskim (wybudowano nowe Wielkie Muzeum Kairskie i nie mam zielonego pojęcia, w którym miejscu szukać interesujących mnie eksponatów, a na końcu i tak okazało się, że obydwa muzea są zamknięte).
Nie poznałam lepiej swojej dzielnicy, nie zrobiłam żadnych zdjęć, nie ruszyłam się nigdzie na dłużej. Nawet niespecjalnie ruszałam się z mojej złotej kanapy! We wrześniu bardzo się zżyłyśmy…
Z rozrywkami wieczornymi wyszło chyba jeszcze gorzej! Było kilka prób zakupu piwa, ale w dedykowanych sklepach zawsze witały nas zgaszone światła i kłódki na drzwiach. Dwa razy pojechaliśmy do rooftop baru, niestety za pierwszym razem przez godzinę prosiliśmy obsługę o zmianę muzyki, bo zapętlili jedną piosenkę i nie potrafili jej odpętlić, a my szybko zmęczyliśmy się Justinem Biberem i jego anielskim głosem. Kolejna sobotnia gorączka polegała za to na bieganiu między stolikami, bo nasza rezerwacja zaczęła żyć własnym życiem i trzeba było wręcz polować na miejsce z widokiem na Nil. A ja MUSZĘ mieć widok na rzekę, bo jestem w niej absolutnie zakochana!
Moim ulubionym kanałem jest 2. Dwójka to całodobowe kino, same hity i wszystko po angielsku z arabskimi napisami, więc idealnie! Maglowałam wszystkie filmy od rana do wieczora, ale zapytajcie mnie co oglądałam, a ja nie będę potrafiła podać ani jednego tytułu. Na potrzeby wpisu próbuję sobie przypomnieć cokolwiek i kojarzę jedynie, że było dużo kosmosu i Willa Smitha.
Jako, że za oknem mamy piękne boiska sportowe, postanowiliśmy, że będziemy z nich korzystać po północy, bo wtedy nikt nie gra już na nich w piłkę, moglibyśmy na nie wtargnąć za darmo i o tej porze temperatury będą sprzyjające. Plan był tak mocny, że nawet pojechaliśmy do Decathlona po odpowiednie ciuchy. Ze szczególnym uwzględnieniem legginsów dla mnie, bo moje przykrótkie spodenki nie nadają się do wyjścia w naszej dzielnicy. Tydzień wcześniej ukochany grał z kolegami w piłkę. Jako, że pełni najważniejszą rolę organizatora, trenera pokrzykującego na wszystkich (i to tak, że wyraźnie słyszę go w mieszkaniu) oraz bramkarza, od razu kupił sobie profesjonalne rękawice. I nie zgadniecie jak się zakończyła nasza przygoda ze sportem… Nie biegaliśmy ani razu! Ja to nawet przestałam wyglądać przez okno ze wstydu, żeby nie widzieć jak inni ćwiczą, podczas gdy ja w moim pałacu jem chipsy (eg. dżipsi) i popijam je Pepsi (eg. bebs). A rękawice? Bardzo pomogły… po pierwszym użyciu zwichnięty palec, cały dom w żelach chłodzących, stabilizatorach i bandażach. Od tej pory jesteśmy ostrożni i skupiamy się na sporcie w TV – standardowo wszystkie mecze ligi egipskiej i nowość – squash, bo Egipt ma niezłą reprezentację.
NIEMOWA
Wydaje mi się, że po dwóch miesiącach życia w Egipcie powinnam powoli zacząć składać jakieś zdania po arabsku. Jest to moment, w którym osłuchałam się już z językiem, do tego bardzo ładnie radzę sobie z alfabetem i wyłapuje trochę słów z telewizji. Mój pomarańczowy kajet jest pełen notatek, a ja dalej nic nie wiem. I to tak strasznie NIC, że dalej zstanawiam się 5 minut nad każdą cyfrą/liczbą. Na szczęście moi ludzie (czyli wszyscy ci, u których codziennie robię zakupy) są zawsze dobrze przygotowani na moje przybycie, bo trzeba mnie obsłużyć w nadzwyczajny sposób, czyt. zakupy trzeba mi nabić na kasę fiskalną i pokazać rachunek albo napisać mi na kartce ile mam zapłacić albo pokazać na palcach albo (już ostatnie albo) nie dogadujemy się, więc na wszelki wypadek podaję banknot 200 LE, bo zazwyczaj mieszcze się w tej kwocie. I moi ludzie dalej pamiętają, że przychodzę ze swoją materiałową torbą, ale to sukces z pierwszego miesiąca, więc się nie liczy…
I to by było na tyle. Albo AŻ tyle. Na szczeście październik zaczął się wybitnie, więc za miesiąc podsumowanie egipskiego życia będzie najbardziej pozytywnym wpisem na tym blogu!