A wiecie jak to się stało, że zostałam rezydentką w Bodrum? Chyba nigdy o tym nie pisałam, a powinnam, bo to strasznie ciekawa historia! Pełna zwrotów akcji, prób deportacji i kombinowania na Facebooku. Do tej pory zastanawiam się jak potężna karma musiała do mnie wrócić, że w odpowiednim momencie napisałam do odpowiednich ludzi, którzy trochę mi poradzili, odesłali do kogo trzeba i dzięki temu mogłam wrócić do Turcji… Chyba zrobiłam w życiu dużo dobrego :)
Lipiec 2014. Miałam swoją pracę na uniwersytecie w Stambule, miałam kurs tureckiego z Tansu Hoca, na którego uwielbiałam patrzeć i który był moją największą motywacją do nauki, miałam przytulne mieszkanie i zboczonego współlokatora z Afganistanu, miałam urodziny, obronę dyplomu w Polsce, miałam umówioną randkę z turecką policją, wizę jednokrotnego wjazdu i… miałam też pecha! Wszystko było zaplanowane i dopięte na ostatni guzik. Napisałam pracę o protestach w Stambule, kupiłam bilety lotnicze, przetłumaczyłam wszystkie dokumenty potrzebne do uzyskania stałego pobytu, poszłam na posterunek… a na posterunku niespodzianka – dokumenty złe i pani też zła, do widzenia. I tak, w jeden dzień, zmarnowałam swoją drogocenne wizę… Najzabawniejsze część zaczęła się jednak tydzień później, kiedy po obronie usiłowałam wrócić do Turcji. Na wizie turystycznej. DEPORT – usłyszałam. I ze łzami w oczach poszłam za smutnym, zgarbionym celnikiem, ktory zaprowadził mnie do pomieszczenia, gdzie czekali już inni “przestępcy” – z Afryki i Syrii. Spędziliśmy razem bardzo dużo czasu, ale nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Niestety nie było to spotkanie towarzyskie, a bardzo duże kłopoty. Nie wiem jak reszta, ale ja wybłagałam przepustkę, zapłaciłam karę i czym prędzej uciekłam. I cały kolejny tydzień biegałam od posterunku do tłumacza, nosiłam dokumenty i umowy, kupowałam rachunki w kantorze i kombinowałam na wszystkie sposoby. Stambuł był wtedy taki smutny, nawet herbata nad Bosforem nie poprawiała mi humoru. I kiedy już myślałam, że zwyciężyłam biurokrację i będę mogła w końcu zająć się czymś przyjemnym… policja rzuciła mi pod nogi kolejną kłodę, której nie dało się obejść. Nawet pan konsul załamał ręce i kazał “uciekać czym prędzej tylko unikać lotnisk!“. Więc wsiadłam do autobusu i po dwóch dniach dotarłam do ojczyzny. A po kolejnych dwóch zaczęłam obmyślać plan powrotu do Turcji.
Sierpień 2014. Nie pamiętam już skąd taki pomysł w mojej głowie, ale nagle doznałam olśnienia i przypomniałam sobie, że istnieje w Turcji coś takiego jak turystyka! Kto by pomyślał? Zinwigilowałam dokładnie wszystkich znajomych na Facebooku. Każde, nawet najmniejsze, powiązanie z turystyką zostało skrzętnie odnotowane w notesie. Odezwałam się do wybranych szczęśliwców. I już drugi strzał był tym, czego szukałam. Od znajomej dostałam informacje o innej znajomej, ona poleciła mi swojego kolegę, kolega podał adres e-mail do biura, a ja od razu wysłałam swoje CV. CV zupełnie niezwiązane z turystyką, bo wcześniej byłam panią od zadań specjalnych na wolontariatach, festiwalach, targach i innych eventach. Miałam natomiast bardzo dużo wspólnego z Turcją i do tego w idealnym momencie wysłałam zgłoszenie. Szczęśliwie dla mnie jedna z rezydentek akurat złamała nogę i potrzebowali kogoś na już. Tym samym po 15 minutach rozmowy telefonicznej zostałam przyjęta. I myślałam, że od tej pory wszystko będzie wspaniale. Oczywiście pomyliłam się bardzo mocno, bo dostałam wycisk zarówno w ambasadzie, jak i na lotnisku. Ale o tym za chwilę…
Do wyboru dostałam dwa miasta – Bodrum i Antalyę. W tym pierwszym nigdy nie byłam, ale słyszałam, że jest szałowe. Drugiego jeszcze wtedy nie lubiłam – byłam tam raz na konferencji z prezentacją o polskim i tureckim paralotniarstwie (nie śmiać się, to jest superciekawy temat!). Wybrałam Bodrum. I jak się później okazało lepiej trafić nie mogłam. A wracając do ambasady… w związku z moją wielką turecką ucieczką autobusem przez 5 państw stałam się bardzo mało wiarygodna i niestety rozpoznawalna wśród pracowników placówki. Moje dokumenty znowu były złe, znowu musiałam coś donosić, a do tego czekać aż 2 tygodnie na rozpatrzenie mojego podania. Kiedy w końcu kurier dostarczył mi paszport, a ja zajrzałam do środka, kamień spadł mi z serca. Pachnąca wiza już tam na mnie czekała. I znowu (naiwa!) byłam pewna, że moje problemy się skończyły. Do momentu, kiedy wylądowałam w Bodrum. Tam czekała na mnie niesamowita niespodzianka zwana uroczo DEPORTACJĄ.
Ta deportacja była jednak zupełnia inna, bo już siedziałam w odosobnieniu, panowie już krzątali się przy komputerze i szukali mi lotu powrotnego. Ja natomiast roztrzęsionym głosem i łamanym tureckim (jest strasznie kiepski kiedy zaczynam się denerwować) tłumaczyłam, że “to wszystko jest jakimś strasznym nieporozumieniem i to nie moja wina tylko tego cholernego policjanta, który w lipcu oszukał mnie podle i podał złą listę dokumentów!” Nie pomagało. Nie pomagało też moje wymachiwanie dokumentami przekreślonymi na komendzie wielkim czerwonym iksem. Jednak w końcu pojawiła się jakaś nadzieja! Zaraz po tym, gdy na ochotnika zgłosiłam się do zapłacenia mandatu. A jak już go zapłaciłam, na lotnisku pojawił się jeden z moich operacyjnych, który poświadczył, że nie jestem niebezpieczna tylko głupia.
W końcu byłam w Bodrum! I nie wiedziałam nic ani o Bodrum, ani na temat mojej pracy.
Ciąg dalszy nastąpi.
Podobał Ci się ten wpis? Będzie mi bardzo miło jeżeli podzielisz się nim z innymi lub zostawisz komentarz.
A poza tym:
-
⋅ Przeczytaj resztę wpisów o Bodrum. Kliknij tutaj!
⋅ Znajdź nocleg w miejscowości Bodrum. Zarezerwuj!
⋅ Zapisz się na newsletter, w którym będziesz otrzymywać najnowsze wpisy i inne informacje. Szczegóły tutaj!
⋅ Śledź fanpage bloga na Facebook’u – to tam znajdziesz bieżące informacje i zdjęcia z podróży. Klik!
⋅ Masz pytanie? Pisz na adres paulina@muchawsieci.com