Trochę wstyd pisać o wyprawie, z której nie przywiozło się ani jednego zdjęcia, ale obiecałam sobie (obiecuję i Wam), że pojadę tam jeszcze raz i wtedy nadrobię! Dzisiaj z wielkim bólem kradnę zdjęcie panu Enverowi – podpisał się, więc nie muszę już chyba nic dodawać.
Mission accomplished!
Tym razem autostop wywiózł mnie pod granicę z Grecją i Bułgarią, do miasteczka Edirne, gdzie miałam zamiar zobaczyć TEN słynny meczet zaprojektowany przez TEGO słynnego Sinana. Udało się! Pojechałam, zobaczyłam i wróciłam. Tak w skrócie, bo spędziłam w tym mieście jakieś 3 godziny. Z butelką wody pod pachą, bez aparatu, ale za to z nowym znajomym z Couchsurfingu, który zechciał pokazać mi okolicę. A dlaczego bez aparatu? Niestety słońce zrujnowało mi plecy, byłam poważnie poparzona i dla swojej własnej wygody nie brałam aparatu, żeby go nie dźwigać i nie zdzierać już więcej skóry na ramionach.
Dzień wcześniej rozpoczęłam na Couchsurfingu akcję szukania towarzysza z samochodem. Mogło się przecież zdarzyć, że ktoś jedzie w tym samym kierunku, więc nie mogłam zmarnować takiej szansy. Szczególnie, że samo dojechanie na obrzeża miasta zajęłoby mi jakieś 2 godziny. Nie miałam niestety szczęścia w szukaniu samochodu, za to zgłosiło się kilka osób z propozycjami matrymonialnymi. Couchsurfing Turkey to trochę taki portal randkowy. Z tym, że nikt tu nie czyta Twojego opisu – biorą się za wszystko, nawet bez zdjęcia.
Pojechałam więc niechętnie na Esenyurt, stanęłam grzecznie na Avrupa Otoyolu, poczekałam kilka minut i już po chwili pędziliśmy w kierunku Edirne. Tylko ja i Emre w jego srebrnym Mercedesie. Emre, jak prawie każdy szanujący się Turek, angielski znał średnio, ale daliśmy radę. I to do tego stopnia, że chętnie zawiózł mnie do samego centrum miasta.
Halo Edirne!
W mieście umówiona byłam z Ilkerem, który wyraził chęć zabawiania mnie podczas mojego pobytu. Pierwszym obowiązkowym punktem musiał być meczet Selmiye. Pan profesor polecał podczas zajęć, ale wcale nie musiał, bo wpisanie meczetu na listę UNESCO było już dla mnie wystarczającą zachętą. Meczet jest ogroooomny i piękny, chociaż wnętrze przypominało raczej niektóre meczety stambulskie, to i tak wyszłam wnibowzięta. Z meczetu poszliśmy prosto do krytego bazaru. Bazary to dla mnie żadna atrakcja, bardzo chciałam stamtąd uciec, więc bez zatrzymywania się przy pamiątkach poszliśmy dalej, bo czekał na nas kolejny meczet. “Meczet z trzema balkonami”, czyli meczet, który ma tak naprawdę 7 balkoników, ale liczymy tylko 3 znajdujące się na najwyższym minarecie. I to właśnie minarety były tym razem najciekawsze, bo różniły się zdobieniami – jeden ze wzorem spirali, jeden z zygzakami, a reszty szczerze mówiąc nie pamiętam.
Meczetów nigdy dosyć, więc zaliczyliśmy jeszcze dwa: Bejazida i Stary. Bejazid to raczej standard, za to meczet stary był bardzo ładnie wykaligrafowany i to najbardziej zapadło mi w pamięci.
Za Ilkerem podążałam dzielnie przez cały czas, wykonywałam wszystkie polecenia, ale nie wytrzymałam, kiedy postanowił nakarmić mnie wątróbką. Sama chciałam zjeść coś typowego dla Edirne, ale nie spodziewałam się, że znowu trafię na ciğer kebap. Z naszego pierwszego spotkania pamiętam tylko moją siostrę, która jedząc, ze łzami w oczach mówiła: “Spróbuj, wcale nie jest takie złe!”. Kłamała.
Ciężko pisać bez żadnego zdjęcia, wspierając się jedynie googlową mapą, więc z tym momencie kończę. Po wizycie w Stambule nic już nie robi tak wielkiego wrażenia, ale Edirne bardzo polecam. Sama nie widziałam dużo, jest tak jeszcze kilka rzeczy, dla których wrócę do tego miasta. Mam nadzieję, że następnym razem Edirne będzie moim przystankiem w drodze do Bułgarii lub Grecji :)