Moje wakacje w domu kończą się jutro rano, zaraz po śniadaniu wyruszam do Berlina, gdzie z lotniska Tegel mam lot do Stambułu. Spędziłam tu aż 7 dni, wyjątkowo obyło się bez większych kłótni, za to zepsuła się pogoda i zamiast jeździć po okolicy utknęłam w domu, a tu, wiadomo, zajmowałam się tylko i wyłącznie jedzeniem :)
Z Budapesztu przywiozłam do domu trochę prezentów. Salami właśnie się je, Tokaj już się skończył, kilka Túró Rudi biorę do Turcji, tylko czekoladki z marcepanem jeszcze nie doczekały się konsumpcji.
Maliny gniecione z cukrem i śmietaną, maliny prosto z ogródka, czyli codzienna solidna porcja deseru od taty.
Storczyk w kuchni ciągle wypieszczony i wypielęgnowany.
Miesiąc po moich urodzinach w końcu dostałam tort.
Wielka radość, bo na obiad literkowy makaron.
Były placuszki z puree ziemniaczanego.
Była zupa ze świeżych pomidorów.
Pierogi z kapustą też się pojawiły.
Później, moja ukochana zupa szczawiowa.
I po sześciu miesiącach w końcu wieprzowina! I to z suszoną śliwką.
Pewnego wieczoru usnęłam przed telewizorem. Obudziłam się z prezentem od taty.
Wczoraj dostałam słonecznik, od którego spuchł mi język i górna warga.
Ukradziono też kukurydzę, bo przecież w Stambule wcale nie mam jej na każdym rogu.
Dzisiaj przed obiadem powstała bransoletka ze srebrnego widelca podarowanego przez moją babcię.
A po obiedzie zjadłam swój ostatni deser.
Podsumowując: Prawie nie wychodziłam z kuchni, prawie z nikim się nie spotkałam, mam za to nowe, kradzione, lekko antyczne meble do pokoju i trochę sprzętu do ciemni. Do Stambułu wracam gruba, ale zadowolona :)