Gallipoli subiektywnie

Pierwsza wycieczka poza Stambuł i od razu taki niewypał. Miało być piękne Çanakkale, Troja i słynny koń, a zamiast tego dostaliśmy Półwysep Gallipoli, cmentarze i słynne pola bitwy. A wszystko przez nieznajomość tureckiego… Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi co dokładnie napisane jest na plakacie reklamowym, długo bym się zastanawiała czy jechać. Gdybym wiedziała, że turecki przewodnik, który obowiązkowo powinien znać angielski, wcale go nie zna, zastanowiłabym się drugi raz czy warto spędzić noc w autobusie zamiast we własnym łóżku.

Wyjazd zapowiadał się naprawdę dobrze. Cieszyłam się jak dziecko kiedy zobaczyłam ogromne wzgórze znikające w cieśnienie Dardanele. Taki widok już więcej się powtórzył, bo wjechaliśmy do krainy mgły, irytujących ludzi, pomników i bunkrów.

Miejsce pierwsze i tytuł najgorszego zjawiska tradycyjnie zajmują ludzie. Walczący o miejsca do zdjęcia, rozpychający się, krzyczący, bez żadnego szacunku i chęci poznania historii. Liczą się tylko zdjęcia (najlepiej z iPadów). I jeszcze Facebook (każdy musi się otagować, dorzucając przy tym zdjęcie, na którym prezentuje się dumnie z armatą między nogami).

Bunkry, pomniki, rzeźby żołnierzy, cmentarze i pola bitwy są całkowicie OK, ale każdy wie, że “co za dużo to niezdrowo”. Szczególnie, kiedy nie rozumie się ani słowa z tego, co mówi przewodnik.

Chciałabym dostać rower i móc objechać nim cały półwysep, bo aż się o to prosi. Pełno wzgórz, lasów, plaż i małych, niepozornych wsi. Niestety po pierwszych stu metrach zapewne zginęłabym pod rozpędzonym autobusem, bo jest ich tu mnóstwo i wszystko jest całkowicie dostosowane pod turystykę.

IMG_4754

IMG_4797

IMG_4815

IMG_4824

IMG_4903

IMG_4839

IMG_4897

IMG_4958

IMG_4965