Historia zaczyna się po południu, kiedy to opuszczamy mury Instytutu Polskiego i ustawiamy się przed budynkiem w oczekiwaniu na autobus. Mamy zwiedzać Yafo. Więc stoimy. I stoimy. Nasze stanie trwa ok. 2 godzin. W końcu nadciąga autobus, a za kierownicą arabski kierowca. Jedziemy zadowoleni, klimatyzacja umila nam podróż, robimy zdjęcia przez szyby, bo w te rejony mamy już nigdy nie wrócić. Jest wesoło i nie możemy się doczekać, aż wyskoczymy na słynną, ciągnącą się kilometrami plażę. Mijamy ciekawe budynki, mijamy ogromne rondo [większego nigdy nie widziałam], jedziemy dalej. Znowu ciekawe budynki i roooondo. Przy czwartym rondzie orientujemy się, że coś jest nie tak. Co ciekawe tylko my, bo kierowca dalej usilnie próbuje nam wmówić, że wszystko jest pod kontrolą. Nie kłócimy się więc, bo i jak skoro nie możemy się z nim dogadać w żadnym znanym nam języku. Jedziemy więc dalej i w końcu docieramy nad morze. Morze widzimy tylko kilka sekund. Wracamy do miasta. Niestety zaczyna się robić ciemno, a Tel Awiw dalej oglądamy tylko przez szyby. W najgorszym momencie, kiedy już nie mamy nadziei na dotarcie do Yafo wjeżdżamy w rejony, gdzie jest tylko bieda i brud. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie takiego Tel Awiwu się spodziewaliśmy. Nasza cierpliwość kończy się właśnie w tym momencie. Bierzemy mapę Tel Awiwu z dodatku do Gazety Wyborczej i idziemy uświadamiać kierowcę. Niestety nie słucha. Dzwoni za to do szefa poinformować, że utknęliśmy w nieznanym miejscu. Po kilku krzykach dochodzących z telefonu w końcu ruszamy. Ula i Wisam siedzą na stopniach przy drzwiach autobusu i udzielają informacji jak GPS. Po kilku godzinach w końcu docieramy.
Zdjęcia robione oczywiście przez szybę, bo stopa moja nie stanęła tego dnia w żadnym ze sfotografowanych miejsc.