16 godzin w autobusie jest zawsze niesamowitą męką. Do tego lejący non stop deszcz i przesiadka na granicy. Niestety bilet za 300 zł zachęcił mnie bardziej niż Wizzair i jego 600 zł + dopłata za bagaż.
W pakiecie dostałam nawet nieprzespaną noc i alkohol wyziewany 50 cm od mojej twarzy. W tym miejscu pozdrawiam kolegów z łódzkiego, którzy zabawiali mnie do samego Amsterdamu. Mam nadzieję, że szalony weekend w raju się udał i tak jak było w planie- wypaliliście całą trawę Holandii :)
Tymczasem siedzę w Haarlemie i staram się wykonać plan mojej siostry, która przygotowała mi milion rozrywek na te kilka dni. Niestety (albo raczej stety!) z powodu kiepskiej pogody skupiamy się bardziej na jedzeniu.
Po przebudzeniu straszy mnie ten budynek. Wygląda jak Buka z Muminków i ciągle na mnie patrzy!
Na rozgrzanie raczymy się francuskimi wiśniami w spirytusie. Oczywiście przed południem, bo po francusku tak można.
Siostra twardo uczy się francuskiego nawet na lodówce. Mam nadzieję, że nie ma tu żadnych nieprzyzwoitych napisów :)
Na pierwszy obiad poszłyśmy do włoskiej knajpki. Żona właściciela jest polką z Lublina.
Przy okazji można kupić parę produktów przywiezionych prosto z Włoch.
Kiepski wystrój sugeruje, że żona nie pomaga w prowadzeniu lokalu :)
Ravioli alla panna ze szpinakiem i sosem beszamelowym. Wszystkie dania przygotowywane są przez właściciela w max. 13 minut.

Wieczorem wcisnęłyśmy w siebie jeszcze mini kabanoski z jajkiem i bekonem.